"Physical Graffiti" Led Zeppelin. Jak smakuje po 40 latach?

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 2015-02-28 10:56 | Zmodyfikowano: 2015-02-28 11:14

Ostatnio usłyszałem, że praktycznie od pierwszych dźwięków "Good Times Bad Times" muzycy Led Zeppelin wiedzieli już, w jakim kierunku chcą podążać. Nie mam pojęcia, czy Robert Plant z Jimmym Page'em pod koniec 1968 r. przypuszczali, że stworzą takie kawałki jak soulowy "The Crunge", czy też wyjdzie im całkiem udany romans z reggae, jak ten w "D'yer Maker"? Jednego nie można im jednak odmówić – ciągłego podążania naprzód, twórczego poszukiwania. Tak, całkiem świadomie napiszę: progresji – choć ta nazwa zarezerwowane jest w naszej świadomości tylko i wyłącznie dla Yes, King Crimson czy Marillionów wszelkiej maści.

LOT 1975
Nagrywając "Physicall Graffiti" w 1975 r., muzycy Led Zeppelin nie musieli niczego udowadniać. Byli największą grupą rockową świata, właśnie powołali do życia własną wytwórnię Swan Song Records, co świadczyło nie tyle o rozkoszach zbytku i fantazji, ale przede wszystkim o świetnie prowadzonych interesach, nad którymi czuwał jeden z największych w świecie rocka managerów – Peter Grant.

Artystyczna i bardzo ważne finansowa wolność, czyli absolutny brak presji z jednej strony. Z drugiej jednak, cytując biografię Roberta Planta pióra Paula Reesa, próba opuszczenia zespołu przez basistę Johna Paula Jonesa, rosnące uzależnienie perkusisty Johna Bonhama od alkoholu czy też studia Page'a nad mistycyzmem i filozofią wschodu – innymi słowy przeniesienie fascynacji z kokainy na heroinę, sprawiało, że zespół raczej powinien się stoczyć niż wspiąć na muzyczny Parnas. Ale, jak przed kilkoma dniami powiedział Page wysłannikowi Rolling Stone'a, „wiedzieliśmy, że to monumentalna i wspaniała robota. Wiedzieliśmy, co musieliśmy przejść, ile ścieżek wydeptać, aby to wszystko zarejestrować” I rzeczywiście, wyszedł im dynamiczny fresk, najbardziej kompletny album jak zdołali wydać, świadczący o muzycznej dojrzałości ale i pewności siebie. Album, na który w połowie składały się odrzuty z poprzednich sesji, spotkał się z pozytywnym odzewem recenzentów i fanów, a do końca 2014 r. sprzedał się w ponad 16 milionach egzemplarzy.

Indie, Maroko, Delta Missisipi
W miniony poniedziałek ukazała się nowa, zremasterowana wersja tego klasycznego już dzieła. W wersji kompaktowej możemy się pokusić o wydanie klasyczne – 2 płytowe bądź kolekcjonerskie –3 płytowe, z niepublikowanymi do tej pory piosenkami.

Co znajduje się na dwóch pierwszych płytach? Przede wszystkim znany wszystkim "Kashmir", czyli szczypta motorycznego i hipnotycznego zarazem orientalizmu. Oprócz tego udany mariaż stylów: hard rock w "Custard Pie”, "The Rover”, "Wanton Song", "Sick Again”, psychodelia w "In the light”; funk rock czy wręcz disco w "Trampled Underfoot”, blues rock w "In My Time of Dying” a nawet elementy country w "Down by the Seaside”

Na zdawałoby się najciekawszej w zremasterowanym zestawie, trzeciej płycie, mamy 7 z pozoru niepublikowanych wcześniej kompozycji. Niestety, alternatywne miksy i zarysy piosenek, jakie znalazły się na tym wydawnictwie, praktycznie nie różnią się od materiału oryginalnie zamieszczonego na płycie. W "Brandy & Coke" a więc późniejszym "Trampled Underfoot" nieco bardziej wyeksponowano wokal Planta oraz wysunięty został klawinet Johna Paula Jonesa, mocno zdradzający fascynacje utworem "Superstition” z repertuaru Steviego Wondera. Dalej praktycznie czeka nas powtórka z płyty podstawowej. Krótsze, 2 minutowe instrumentalne "Sick Again", "In My Time of Dying”  w zakończeniu bez znanego kaszlu, nagrane z kilkoma nakładkami "Houses of the Holy", miks "Boogie with Stu" oraz zarys "Kashmir" z nieco inną orkiestracją i zmienionym tytułem na "Driving Through Kashmir" mogą być co najwyżej przedmiotem badań dla muzykologów bądź zajadłych fanów, takich jak piszący te słowa.

Jedynie fragment "Everybody Makes It Through" jaki stanie się na płycie utworem "In the Light" prezentuje się w zupełnie nowym, mocno psychodelicznym świetle. Oprócz nieco doomowego klimatu, Plant śpiewa tu kompletnie inny tekst.

Remastering "Physicall Graffiti" jak zwykle w wypadku Led Zeppelin, oferuje album pięknie wydany, o subtelnie poprawionym brzmieniu w stosunku do poprzednich edycji. Bonusowy dysk jest jednak nieco rozczarowujący, choć może to nieodpowiednie sformułowanie? Biorąc pod uwagę, że "Graffiti" było płytą podwójną, skleconą w połowie z odrzutów z poprzednich sesji, ciężko podejrzewać i oczekiwać, że coś nieznanego i wartego poznania pozostało w archiwach do dziś. Wobec powyższego jednak, przygotowany bonus jest pozycją obowiązkową, ale tylko dla fanów.

Page zapowiadając reedycję tego albumu w minionym roku, na łamach przywoływanego już Rolling Stone'a, powiedział że „Zespół tworzył muzykę, która płynęła z serca”. "Physicall Graffiti" to zbiór kompozycji stylistycznie różnych, ale po dziś dzień przyciągających uwagę. Graffiti portretujące wszechstronność instrumentalną, kompozytorską grupy oraz luz i swobodę, na jaką tylko najwięksi mogą sobie pozwolić.

Więcej o tym wydawnictwie w Radiu Wrocław Kultura w najbliższą sobotę od godz. 16 do 20 (link do streamu jest dostępny TUTAJ)

Reklama

Komentarze (1)
Dodając komentarz do artykułu akceptujesz regulamin strony.
Radio Wrocław nie odpowiada za treść komentarzy.
~Krzyki2015-03-02 23:40:09 z adresu IP: (83.27.xxx.xxx)
Nigdy już nie było i nie będzie lepszego zespołu w historii muzyki. Od 1980 pozostały tylko wspomnienia i wybitna muzyka czterech wielkich przyjaciół.